sobota, 6 lipca 2013

I wyróżnienie: Leksa Willin "O Matuszce, co jej zależało"

Słońce już zachodziło - och, jaka to ulga! Lindo przeciągnął się, próbując choć trochę ulżyć bolącym mięśniom. Wbrew pozorom, nie był to zbyt łatwy manewr; cóż, nic nie jest łatwe, kiedy ma się do dyspozycji tylko klatkę wysoką na pół metra i długoszeroką na metr cały. Zwłaszcza, jeżeli taka klatka jest przypięta do wozu co i rusz podskakującego na nierównościach ludzkiego traktu, wąskiej dróżki. Nawet, jeżeli jest się chochlikiem. Dzięki niech będą Matuszce Knieji, szeroki las, którą poruszał się wóz, dawał wystarczający chłód, by nie ugotować się w tej drzew-dziurawej trumnie!
Lindo już chciał rzucić parę malowniczych przekleństw zupełnie akuratnych do swego położenia, jednak w ostatniej chwili się powstrzymał. Westchnął. Przeciągnął się jeszcze raz i dla niepoznaki parę razy chrząknął. Tak zwierzowato. Nie byłoby dobrze, gdyby trzymające go ludziostwory zdały sobie sprawę, że Lindo potrafi mówić. Że w ogóle je rozumie.  Nie. Chochlik pokręcił głową w myślach. To zdecydowanie nie byłoby dobre. Ani dla Linda, ani dla jego rasy. Nie.
Chochlik raz jeszcze westchnął i podjął się kolejnej trud-bolesnej próby zmiany pozycji. Gdyby tak odwrócić się twarzą do lasu, do Matuszki Knieji... To by mu z pewnością ulżyło. Choć trochę. Lindo nie poddał się - nie, on nie poddawał się nigdy. Nie sprzeda się. Niedługo uda mu się uciec. Na pewno.
Powóz się w końcu zatrzymał; jeden ludziowiec, ten, na którego wołali Namtel, zaczął rozkładać namiot, a drugi - dziewoja, Mesna - rozpalił ogień. Z jakiegoś dziwnego powodu ludziostwory wyznawały bardzo nielogiczny podział obowiązków... Samce, nawet, jeśli były grube i tłuste, zajmowały się rzeczami wymagającymi siły, a zwinne dziewoje były na ogół uwiązane przy garnkach, praniu... Lindo im nie zazdrościł. Kiedy jeszcze był wolny, sam robił wszystko, co musiał i co chciał. Nie potrzebował żadnej dziewoji, żeby go wyręczała... To byłaby obraza dla Matuszki. Knieja w końcu stworzyła wszystkie dzieci lasu tak, by każdy potrafił poradzić sobie sam.
Kiedy namiot już stanął, chochlik poczuł swoimi wyczulonymi poprzez bezruch zmysłami, że coś się dzieje inaczej, niż zwykle. Zamiast obrzydliwego zapachu gotowanych zwierząt, w powietrzu unosiła się jedynie kłótnia. W końcu zapach samca się oddalił. Pewnie poszedł na polowanie, pomyślał Lindo ze smutkiem. Jak te ludziowce mogły jeść... no... innych? Nawet jeśli taka sarna czy orzeł mówiły w obcym im języku, nie musieli od razu mścić się za to tak dotkliwie!
Nagle na podłodze jego drzew-trumny wylądowało parę kasztanów i garstka jagód. To musiała być dziewoja, w końcu samiec gdzieś się wybył-zgubił... Chochlik aż się zatrząsł ze zapomnian-złego głodu. Ludziowce karmiły go rzadko. Za rzadko. Oj tak! Ponieważ nie mógł przemieścić rąk w tym niewielkim opakowaniu, był zmuszony chwytać wszystko ustami, zlizując z podłogi klatki jak ki stwór parszywy. Ale Lindo o to nie dbał, już nie. W końcu dla ludziostworów był przecież tylko “zwierzem”...
- Jak cię zwą? - wysoki kobiecy głos stanowczo przerwał myślowe wywody chochlika.
Cisza. W jednej sekundzie świat się zatrzymał.
Lindo wykręcił głowę, by spojrzeć na dziewoję i zaskamlał. Bardzo przekonująco.
- No dalej... Nie mamy całego dnia! - wykrzyknęła, a na jej twarzy pojawiła się irytacja. - Niedługo Namtel wróci i wtedy to dopiero będziesz sobie siedział w tej klatynce...
Nagle mała zdradziecka myśl zaświergotała w głowie chochlika. Czyżby ten ludziozwierz, ta dziewoja, była mu przychylnie nastawiona? Lindo odniósł się do tej myśli bardzo nieufnie. W zasadzie to bardziej ufał obcej dziewoji, niż tej myśli. Zaraz za pierwszą myślą pojawiła się jednak druga, nieco bardziej godna zaufania, a przede wszystkim bardzo chytr-przebiegła.
Ociągając się, chochlik wygiął swoją rękę, by dosiągć twarzy, po czym bardzo wymownym gestem rozkazał przynieść sobie więcej jedzenia: bardzo sugestywny palec wskazujący jednoznacznie mówił na otwarte usta. Dla jeszcze lepszego skutku-wyniku Lindo zmusił żołądek, by zaburczał, jak najgłośniej potrafi. Żołądek spisał się doprawdy na medal - gdyby to Lindo był na miejscu Mesny, z pewnością aż by się rozpłakał z żalu. A już na pewno by pomógł.
Sztuczka zaiste zadziałała - już po chwili na podłodze klatki wylegiwały się liście dębowe i trochę żołędzi. Chochlika ogarnął zachwyt. W końcu będzie miał szansę się najeść, i to jakimi mecyjami! Dla Linda nie było nic ponad owoce dębów. Już się zabierał za owe smakołyki, kiedy...
- Ekhem - ta ludzka dziewoja zupełnie nie chciała odejść.
Lindo westchnął. Przybrał nieco mniej zwierzowy wyraz twarzy i teatralnym gestem położył się na plecach, rozciągając ręce i podkurczając nogi.
- Niby czemu miałbym ci ufać, nadobna niewiasto? - Rzucił Mesnie wyzywające spojrzenie, po czym wrócił do studiowania słojów na suficie klatki.
- Ejejej! Nie takim tonem, zielona paskudo! - Lindo musiał zauważyć, dziewoja denerwowała się w sposób doprawdy uroczy. To było takie... leśne, a nie brudne - “ludzkie”. - Kieby cię Matuszka Knieja widziała, o! Inaczej byś cedził!
Ech, od jak dawna Lindo nie mógł nic powiedzieć! Teraz ochoczo ćwiczył język, niezbyt bacząc na słowa.
- A gadaj zdrów! Co tobie do mojej Mateczki, ludzka potworo?
Gdyby spojrzenia mogły zabijać, Lindo byłby już dawno martwy. Mniej więcej jakieś trzysta lat temu, kiedy to nadepnął był na pewnego jeża. A i od tamtego czasu chochlikowi udało się zebrać pokaźną i niepowtarzalną kolekcję takowych spojrzeń; gdyby wpadło mu do głowy posprzedawać je, w świecie ludziostworów byłby z pewnością... tym, no... melilionerem, tak! Jednak to, czym go poczęstowała dziewoja, o wiele przewyższało całą tę osławioną kolekcję Linda.
- Już nie jestem człowiekiem, nie należę do tej zapchlonej zgrai brudnych stwór. Takie masz o nas - o nich - zdanie, prawda?! - Lindo aż podskoczył ze strachu; Mesna wydawała się być naprawdę zirytowana, jednak pod tą szorstkością coś się kryło. Chochlik był tego pewien.  - Teraz jestem inoj dziką, zowią mnie takież błędą. Matuszka Knieja się nad’mną ulitowała, kiegdy nikt mię już nie chciał, tako teraz dla niej jestem. - Mesna na mnie wołali, znaczy: kobieta-nieszczęście. Tera mogę nosić to imię dumnie i chrobrze, bo to ja jestem nieszczęściem! - W przypływie złości dziewoja uderzyła z całej siły w drzew-trumnę Linda, gruchocząc jej sufit wcale pokaźnie.
- Nie, nie ja! To nie ja, oszczędź, pani... - Chochlik aż zatrząsł się ze strachu, jęcząc do siebie po cichu. Nigdy dotąd nie czuł się tak przytłoczony.
- Czy ty wiesz, co w ogóle zrobiłeś?! - krzyk-mówiła, sztyletując Linda wzrokiem poprzez dziurę w suficie. - Taki młody, a tak głupi! - stała przed nim niczym bogini zniszczenia... Nie, to cień Matuszki się za nią krył. - Cały leśny lud, wszystkie jego dzieci... Twoim bzdurnym pomysłem, idiotyczną ciekawością na tyle się naraziłeś!
Chochlik się skulił. Do tej pory myślał, że może liczyć tylko na siebie, jednak Mesna, ta pół-ludzija, bardzo jednoznacznie działała w imieniu Knieji. To było gorsze. Najgorsze ze wszystkich rzeczy, jakie mogłyby go spotkać. Tak. Ona mu nie wybaczy, że się tak naraził, że mógł umrzeć.
- Zabiorę cię w bez... - zaczęła mówić, jednak seria niemoralnie głośnych trzasków dość impertynencko jej przerwała.
- O nie. Nigdzie go nie zabierzesz, moja damo. - Namtel wpatrywał się w te dwoje dzieci lasu z chytrym błyskiem w oku. W jednej ręce trzymał duży drewniany kij o bardzo złowrogich intencjach, a w drugiej - szklaną butelkę z ostro pachnącym trunkiem. Przez ramię miał przewieszony sznur z jeszcze dość krwawymi ptaszydłami. Szosrstka twarz zapijaczonego starucha pod długim-starym zarostem krzywiła się bardzo wymownie.
Lindo już od pewnego czasu znajdował się gdzieś na skraju strachu i przerażenia, jednak dopiero teraz poczuł, jak coś w nim pęka. Zrobiło mu się ciemno przed oczami i spadał w dół, tak głęboko, jeszcze głębiej...

Czy to mogła być prawda? Namtel nie wierzył własnym oczom. I uszom. Taka gratka! Gadający zielony pomiot i jedna z tych mitycznych błęd znajdowali się w jego mocy! Ach, żeby ich zaraza wzięła...
Nagle zielone to-to pacnęło o klatkę z głośnym westchnieniem, a niby-baba zrobiła parę kroków do przodu, osłaniając je własnym ciałem. Śmieszna kobieta... Ona chyba nie myślała na serio, że byłaby w stanie go powstrzymać? Mężczyzna uśmiechał się pod nosem.

Namtel wiedział, że coś się święci, odkąd spotkał Mesnę parę dni temu. Ta niepozorna kobieta kręciła się wokół jego ładunku, dość sugestywnie zerkając na zieloną paskudę. Ech, ta dziewka zaimponowała mu... Czemu wszystkie warte czegoś kobiety okazują się potworami?
W każdym razie, kobieta ewidentnie coś od niego chciała, a on potrzebował przewodnika - i towarzysza - w podróży przez szeroki las oddzielający dwie niezbyt gościnne krainy. Och, ciężkie jest życie wędrownego handlarza... Jednak jakież fascynujące! Nawet, jeżeli przez pierwszą dekadę był raczej wędrownym rupieciarzem niż kupcem, później jego sytuacja zaczęła się zmieniać. Zdobył nawet kontrakt z cyrkiem na sprowadzenie ciekawych zwierząt... Och, to była istna żyła złota! W różnych portach łatwo było o egzotyczną faunę, a teraz - ech, Namtel nawet o tym nie myślał - to zielone coś mogłoby mu zapewnić bogaty i spokojny żywot. A cyrk wciąż potrzebował zwierząt - w krwawych widowiskach co miesiąc ginęło ich kilkadziesiąt.
Ach, takie życie... bez żadnego zbędnego ciężaru, o który trzeba by było się troszczyć, bez niepotrzebnych ludzi, którzy tylko ograniczają i więżą... Tak, to byłoby godne życie, Namtel był tego pewien. W tej chwili jedyną przeszkodą było to, że jego cenna zdobycz w sumie w każdej chwili mogła uciec, a druga nawet nigdy nie była spętana. Ale to nic. Alkohol tak przyjemnie szumiał w głowie... To będzie przyjemna robota.
A więc Mesna dołączyła do jego skromnej, jednoosobowej karawany, gdyż naprawdę jako jedyna z całej wsi choć trochę znała las. Namtel nie mógł w to uwierzyć - w końcu co robią wieśniacy, jeśli nie pałętają się po zagajnikach? Ale nie, Mesna mówiła, że bór jest przeklęty. Jakież zabobony, kto to w ogóle wymyślił? Ta dziewka zgodziła się towarzyszyć mu, jedyna w miarę normalna wśród tych wioskowych obiboków....

- I co się tak gapisz, stary zboczeńcu? E? - ta kobieta była dziwna. Zdecydowanie. - Czego od nas chcesz? Pieniędzy?! Życia?! Ciał?! Mało ci jeszcze?! - Mimo wszystko, Namtel musiał przyznać, że przenikliwe spojrzenie Mesny znacznie utrudniało działanie. Przeklęta kobieta.
- Och, to nic takiego. Czuję do was tylko i wyłącznie obrzydzenie... Powiedz mi, Mesno, jak to jest, że zupełnie omamiłaś mię wtedy w wiosce? Po cóż ci było wlec się tak ze mną? - Beknął potężnie. Co ten alkohol robi z ludźmi...
- Co ty wiesz, człowieku... Tak się tym pysznisz, miano człowieka jest dla ciebie jako lusterko, w którym oglądasz ino własną chwałę... Ale nic nie wiesz! - Kobieta aż dyszała, chyba z wściekłości. Ależ przedstawienie! - Kupiłeś Linda od jakiegoś wieśniaka, którego córy były bliskie temu chochlikowi... - A więc zielone to-to jest chochlikem, przemknęło się przez głowę Namtela.
- Dla cię to tylko zysk. Czy wy, ludzie, rozumiecie czsokoli takiego jako bliskość, przywiązanie, więzy? - Mesna przerwała na chwilę, by wziąć oddech.
- Mówisz, że czujesz do mię obrzydzenie. Ale ja też byłam kiedyś człekiem... Miałam męża, dziatwę - synka jak słonko i trzy córeczki jednakie. Ale wszystko pierzchło, kiegdy mór przyszedł. Nie miałam więcej jako dwadzieścia wiosen, wszyscy bliscy mi pomarli, został ino mąż i syn jeden, jedyny... Nie na długo, nie na długo jednak, człowieku. Ojciec tegoż dziecka jednak nie wierzył, że to przypadek... Oddał dziecko słońcu, spalając żywcem, by się dowiedzieć, ka wiedźma zarazę zesłała. Ja to byłam pono, więc zwołał ocalałych i jęli mnie na stosie sadzać, coby światu stało się zadość. Stos płonął, tak żywo i przyjaźnie... Ale ja nie chciałam się jego ogienkiem zająć zbyt długo, to wszyscy sobie poszli, sama zostałam, by zemrzeć! Stópy już całe czarne i spalone miałam, kiegdy Knieja mnie uratowała. I co robisz minę taką, toż to Matka-Las wszystkiego, co żyje! Deszcz mi podarowała, ulewę taką, że przez trzy dni i noce nikt się z domu wyjść nie ważył; przysłała takież Konopielkę, coby mię uleczyła ze złego. Tedy dziką jestem, bo umarłam tam prawie, a że przyjęłam Knieję na swoją Matuszkę, w służbie jej błędą się zowię - strzegę tego lasu i wam, “ludziom” drogi błądzę. Już pięćdziesiąty krzyżyk mam na karku, więc wara!
Ale Namtel tylko uśmiechnął się drwiąco.
- Ty mówisz, że ta twoja matka to jedyny powód, dla którego żyjesz... Ale powiem ci coś. Inni tylko tworzą pułapki i więzienia, żeby schwytać ludzi. Ja nigdy nie miałem matki, nigdy nie miałem rodziny. Byłem wychowany w sierocińcu... Uwierz, to najlepsza lekcja życia. - Mężczyzna oblizał wargi. Po co to w ogóle mówił? Po co się tak odsłaniał? Ech, lubił ryzykować, ale żeby aż tak? Ale nie mógł przestać.
- Od zawsze musiałem pracować dzień w dzień, żeby “zarobić na swoje życie”. Kiedy miałem trzynaście lat, wzięło mnie do siebie jakaś para staruchów, tfu... Kobieta, która mogłaby być moją prababką, chciała, żebym mówił do niej “matko”. Była dla mnie “dobra”, tak mówiła. Dawała mi jeść, kupowała mi ubrania, mówiła, że jestem jej “jednym, jedynym synkiem”... Śmierdziała. Cuchnęła strasznie, jakby zgnilizna zżerała ją od środka. Próbowała mnie tą całą “miłością” zamknąć we własnym więzieniu, zmusić, żebym został przy niej na zawsze... To nie było miłe. Uciekłem przy pierwszej nadarzającej się okazji, padło na wędrownego kupca. Pomagałem mu przy pracy, a potem go zabiłem i zająłem jego miejsce. To było prawdziwe wyzwolenie! Już nic mnie nie spęta w tym świecie, już nikt nie narzuci mi swojej woli. - Namtel skończył swoją historię, słaniając się na nogach. Przecież nie wypił aż tyle, skąd to roztrzęsienie? - I po co to całe gadanie? Utłukę was trochę tylko, a potem schowam do klatek, moje obrzydlistwa! To zielone coś... ten chochlik, jak mówisz... wciąż jest nieprzytomny, to ci nie pomoże!
- Na co mi jego pomoc? W służbie u Matuszki - błęda zawiesiła głos - w służbie u Matuszki jem, ni nacz ci siła, bo i tak nic mi nie zrobisz!
Mężczyzna zrobił parę kroków do przodu i zamierzył się na Mesnę; ta uchyliła się szybko. Na tyle szybko, że gdyby ktokolwiek obserwował walkę w tym zapomnianym przez świat miejscu, nie zauważyłby nawet poruszenia. Namtel się potknął, zupełnie przypadkiem trafiając błędę w kolano... Głośne chrupnięcie zupełnie usatysfakcjonowało handlarza, jednak nie na długo - ledwo krew się pokazała, rana obeschła i się zasklepiła, a seria głośnych trzasków brzmiała jakby kości i stawy wracały na swoje miejsce.

Kiedy Mesna zadawała ostateczny cios, patrzyła mężczyźnie prosto w oczy.
- Tak wygląda śmierć, nędzny człowieku - powiedziała tylko. - Oto życiu dzieje się zadość.

- Ej, obudź się, dzieciaku... - cicho-kojący głos był pierwszą rzeczą, jakiej doświadczył Lindo, kiedy się ocknął. Chochlik powoli otworzył oczy.
Pochylała się nad nim ta twarz, bardzo znajoma twarz - nalane, rumiane policzki, błękitne oczy, stara blizna na skroni i włosy koloru dojrzałych żołędzi. Tak. To była twarz Mesny.
Chochlik rozejrzał się. Wokół nich było pełno staro-ciepłych drzew i nigdzie śladu tamtej wąskiej dróżki. To był miły, szeroki las.
- Bałam się, wiesz? Głuptasie, bałam się! - powiedziała błęda z uśmiechem na ustach; w jej oczach błyszczały łzy. - Matuszka Knieja się o ciebie martwiła. Wiesz, że nie odda nikogo. Nikogo nie poświęci, za bardzo jest do nas wszystkich przywiązana. Co ty, głuptasie, chciałeś zrobić?

- Dziękuję - powiedział chochlik. Jakie to miłe, pomyślał. Jakie to miłe, że wszystkim tak zależy. Ludziowce są jednak dziwne. Jak można odrzucać innych, jak można mówić, że to więzienie? To życie. Żeby żyć, trzeba mieć dla kogo. Lindo był tego pewien.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zgłoszenia należy umieszczać w przeznaczonej do tego zakładce, nie pod postami!

Statystyka